„Czarna legenda” powojennego podziemia niepodległościowego

Propaganda komunistyczna

Jerzy Kułak

Powojenne podziemie niepodległościowe zwalczane było nie tylko przez siły Urzędów Bezpieczeństwa, oddziałów NKWD i KBW czy milicji. Jeden z podstawowych elementów walki ze społecznym oporem to także propaganda, której celem było odebranie społeczeństwu zbiorowej pamięci o tym niezwykłym, na miarę powstania styczniowego, wysiłku zbrojnym.
W kilku województwach działania zbrojnego podziemia osiągały rozmiary lokalnych chłopskich powstań antykomunistycznych. Być może właśnie skala tego oporu zmusiła władze komunistyczne do tak zaciekłej walki politycznej nawet kilkadziesiąt lat po zdobyciu władzy, bo przeciwnika trzeba było zniszczyć nie tylko fizycznie, ale i moralnie w pamięci społecznej, by odebrać wolę oporu wobec komunistycznej władzy.
Zapoczątkowane w 1944 r. działania propagandy kierowane do społeczeństwa przez wyspecjalizowane instytucje w rodzaju wojewódzkich urzędów informacji i propagandy, podporządkowanych MSW (do 1947 r.), a następnie wojewódzkich wydziałów propagandy, podporządkowanych MSW i PZPR, kontynuowano także po 1956 r., praktycznie niemal do 1989 r. Zasady pisania o powojennym podziemiu niepodległościowym były niezmienne: przez czterdzieści lat wolno było pisać tylko źle. Do 1989 r. nie ukazała się ani jedna książka, wspomnienia czy tekst, w których wystawiono by pozytywną opinię o podziemiu.

Zatrute książki, artykuły, przedstawienia i filmy

Książki, w których zamieszczano zmyślone historie dotyczące działań powojennego podziemia, wydawano w olbrzymich, kilkudziesięciotysięcznych nakładach, zwielokrotnianych przez kolejne wydania. Tę swoistą „literaturę piękną” uzupełniano „wspomnieniami” funkcjonariuszy UB, którzy dosłużyli się w walkach „z bandami” wysokich stopni oficerskich: kapitanów, majorów, pułkowników, a niektórzy nawet zdobyli szlify generalskie. Postaci członków powojennego podziemia prezentowano w sposób jednolity, jako krwawych bandytów, którzy mordowali niewinnych ludzi oraz wszystkich wprowadzających w Polsce nowy ustrój.
Taki sposób pisania o podziemiu obowiązywał także w publicystyce prasowej. Prezentowanie działań podziemia niepodległościowego w konwencji „czarnej legendy” miało ten skutek, że nawet część uczestników tej walki, członków konspiracyjnych struktur, uwierzyła w to, że byli „bandytami”. Książki te były jedynymi publikacjami, w których mogli przeczytać o sobie, nabierały zatem podwójnego znaczenia. Ludzie bali się mówić nawet wśród najbliższych o tym, jak było naprawdę, a równocześnie bombardowani przy każdej okazji przez oficjalną propagandę kreującą ich na „reakcyjnych bandytów”, powoli, niedostrzegalnie, przyjmowali tę propagandę. Nie tylko publikacje książkowe i prasowe kształtowały „czarną legendę” o powojennym podziemiu. Ta dziedzina propagandy była także przedmiotem sztuk teatralnych i filmów fabularnych, w których w podobny sposób starano się zohydzić ludzi walczących o niepodległość kraju. W filmach znanych reżyserów występowali najpopularniejsi aktorzy. Przedstawiali oni członków organizacji konspiracyjnych jako bezwzględnych morderców, łasych na pieniądze bezideowców dopuszczających się bezprzykładnych okrucieństw, i wreszcie – zwykłych tchórzy.
W większości prac z tamtych lat punkt ciężkości kładziono na kwestie podważające dorobek Armii Krajowej w walce z niemieckim okupantem, bo wiadomo – większość powojennych „band” wywodziła się przecież z Armii Krajowej. Trzeba było więc ten czas i ludzkie postawy lat 1939-1944 przedstawić w innej – zgodnej z oczekiwaniami partii komunistycznej – wersji.

Sztylet „Burego” i jego autor

Autor wydanej w 1965 r. w serii Żółtego Tygrysa[1] książeczce Sztylet „Burego”[2] w nakładzie 160 tys. egzemplarzy, tak pokrótce scharakteryzował sytuację polityczną:

Na terenie województwa białostockiego najszybciej i najliczniej rozwinęła się w okresie okupacji Armia Krajowa. W szeregi jej wstępowali przeważnie wszyscy ci, którzy pragnęli z całego serca walki z faszystami, gorąco miłowali ojczyznę […]. O polityce zaś albo nie mieli pojęcia, albo ich ona w ogóle nie obchodziła. […]. Nie przychodziło im na myśl, by ich zapał i poświęcenie mogły być przez dowództwo zaprzepaszczone w imię jakichś niezrozumiałych dla nich celów […] Białostocki okręg AK […] na trzy miesiące przed wyzwoleniem […] dysponował świetnie wyszkoloną kadrą: 390 przedwojennych oficerów, 365 podchorążych, 7320 podoficerów. Ile pułków można było rzucić do walki z faszystowskim okupantem, dysponując taką kadrą? A tak…
[…] Narodowe Siły Zbrojne […] Dwanaście komend powiatowych. 6752 członków […] 7 luźnych oddziałów bojowych. W każdym – 200 osób. Uzbrojenie… Wykaz broni ręcznej i automatycznej, maszynowej, artylerii, moździerzy [sic!], amunicji, min zajmuje kilka stron maszynopisu […].

Jest to znana teza o „staniu z bronią u nogi”, zamiast walki z niemieckim okupantem, którą tak naprawdę prowadziła tylko komunistyczna Armia Ludowa. Autor Sztyletu „Burego” pisał dalej:

Każdy dzień przynosi fakty, które świadczą, że Polska Partia Robotnicza składa się z działaczy, którzy ponad wszystko stawiają interes narodu. Stopniowo też zmienia się świadomość akowców. Prawdziwi mściciele, patrioci […] odchodzą do ludowego wojska, obejmują stanowiska w administracji, przemyśle, milicji. Pod szyldem […] Armii Krajowej pozostaje już tylko dowództwo […] przeżarte nienawiścią do wszystkiego, co nowe. Zostaje też nieliczna kadra wiernych wychowanków […].

Oczywiście, te słowa stałyby się bardziej zrozumiałe, gdyby czytelnik mógł – co wówczas było niemożliwe – zajrzeć do akt personalnych autora i z nich dowiedzieć się, że Norbert Zenon Pick (urodzony w 1922 r., pochodzenia robotniczego, narodowości żydowskiej, mający wykształcenie średnie) to pułkownik Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, m.in. w 1948 r. szef Sekcji 3 Wydziału II Departamentu II (kartoteki) MBP. Ostatni przydział: naczelnik Wydziału IV Biura „T” (podsłuchy) MSW. Zwolniony w 1958 r. [3]

Kolejny literat z UB

Jeszcze bardziej znanym na ziemiach północno-wschodniej Polski pisarzem-specjalistą od „band reakcyjnego podziemia” był Aleksander Omiljanowicz. Być może wiele mówiącą informacją będzie to, że i ten literat to były funkcjonariusz referatu do spraw walki z bandami Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Suwałkach, szef PUBP w Iławie i Nidzicy. Wsławił się m.in. osobistym udziałem wiosną 1946 r. w aresztowaniach członków Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” w czasie operacji rozbicia inspektoratu suwalsko-augustowskiego Komendy Okręgu WiN Białystok. Zatrzymani żołnierze Polski Podziemnej byli wówczas bici. Kilkakrotnie umknął spod kul patroli samoobrony WiN Obwodu Suwałki. Mimo wielu podobnych „zasług” został skazany w 1948 r. przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Olsztynie za tolerowanie stosowania tortur wobec przesłuchiwanych autochtonów, mieszkańców Warmii i Mazur, którzy mieli szczęście przeżyć jego śledcze metody.
W latach siedemdziesiątych był wziętym autorem licznych publikacji o walce z okupantem niemieckim i powojennym reakcyjnym podziemiem w Suwalskiem, członkiem kierownictwa białostockiego Zarządu Okręgu Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, gdzie wspólnie z kolegami z dawnego UBP nadal uprawiali politykę zwalczania „faszystowskiej reakcji”. Obecnie białostocki oddział IPN prowadzi przeciwko niemu śledztwo w związku ze stosowaniem „niedozwolonych środków przymusu fizycznego” wobec żołnierzy podziemia niepodległościowego na Suwalszczyźnie.

Ryngraf z trupią czaszką, czyli obraz wroga

Jaki zatem był obraz „dowódców bez armii” przedstawiany społeczeństwu przez komunistycznych historyków? Jakie miejsce w historii wyznaczali im literaci z kręgów Wydziału Propagandy Komitetu Wojewódzkiego PZPR? Komendant Okręgu Białystok Narodowego Zjednoczenia Wojskowego ppłk Władysław Żwański „Błękit” –

[…] to notoryczny pijak, despota, grabieżca łupów dla swojej korzyści […]. Syn Żwańskiego – Zbigniew, pseudonim „Noc” […] działa na terenie powiatu Łomża, gdzie dał się poznać jako terrorysta i morderca. „Błękit” sam udziału w napadach i morderstwach nie brał. Od bandytów otrzymuje obfity haracz łupów […][4].

Według autora tych słów, wspomnianego Omiljanowicza, odbywało się to w następujący sposób:

„Błękit”, nie podnosząc się zza stołu, przepitym wzrokiem zmierzył przybyłego […]:
– Napijesz się? – spytał „Mściwego”, wskazując na stojącą butelkę z wódką.
– Jeżeli pan pułkownik łaskaw…
Żwański nalał sobie i „Mściwemu” po pół szklanki wódki. Wypili.
– Z czym przybywasz? – „Błękit” podniósł na „Mściwego” zaczerwienione od pijaństwa oczy.
– Po pierwsze przynoszę upominki od naszych ludzi – rzekł „Mściwy”, odpinając torbę, bo aż nazbyt dobrze wiedział, od czego zaczynać „sprawozdanie” przed panem pułkownikiem.
„Błękit” wyciągnął rękę. „Mściwy” wygrzebał z polowej torby sporą paczkę banknotów i podał je watażce.
– Wszystko? – spytał z niedowierzaniem Żwański.
– Nie – odparł szybko „Mściwy” i położył na stole wydobyte z torby niewielkie zawiniątko. W zawiniątku było kilka zegarków, pierścionki i jakieś kolczyki […].

Według Feliksa Sikorskiego, także funkcjonariusza resortu bezpieczeństwa, autora książeczki wydanej w serii Żółtego Tygrysa zatytułowanej Ryngraf z trupią czaszką (nakład 210 tys.), ppłk Aleksander Rybnik „Jerzy”, zastępca prezesa Okręgu Białostockiego WiN, skompromitował się współpracą z najbardziej reakcyjną częścią podziemia, bo z kolaborującymi z Niemcami Narodowymi Siłami Zbrojnymi. Autor pisał:

Kilka lat temu podobno nie odpowiadał mu program tej skrajnie nacjonalistycznej organizacji, nie cofającej się przed współpracą z hitlerowcami, ale teraz [w 1945] wspólny interes polityczny […] połączył wszystkich partnerów bez względu na przynależność[5].

Z kolei zastępca dowódcy 6. Wileńskiej Brygady AK por. Władysław Łukasiuk „Młot” to – jak byśmy dziś powiedzieli – osoba niepełnosprawna, „powłóczy bowiem nogą usztywnioną po nieszczęśliwym upadku z konia”. Jednak – jak pisze Sikorski – „sztywna noga nie przeszkadza mu […] kraść, mordować, a w WiN dosłużyć się stopnia porucznika”.
Legenda białostockiego podziemia, słynny dowódca Kedywu[6] w Komendzie Obwodu AK Wysokie Mazowieckie oraz dowódca oddziału partyzanckiego AK-WiN kpt. Kazimierz Kamiński „Huzar”, to

jeden z najbardziej krwawych i najdłużej ukrywających się hersztów podziemia, pochodził z rodziny bogacza wiejskiego […]. Notoryczny kawaler z wyraźnymi skłonnościami do sadyzmu […], podczas okupacji [niemieckiej] […] współdziałał z okupantem, wydając w ręce gestapo działaczy lewicowych i partyzantów radzieckich. Po wyzwoleniu […] skupił wokół siebie przede wszystkim synów bogaczy wiejskich i ludzi spod znaku okupacyjnej organizacji „Miecz i Pług”, głoszącej jawnie faszystowsko-nacjonalistyczny program polityczny[7].

Swych podwładnych traktowali – rzecz jasna – jak śmieci:

Pan major nie mógł sobie tej obelgi darować. Gdy samochód znikł, dopadł jednym skokiem swojego obserwatora, chwycił go za klapy munduru i zasyczał:
„Pędzelek”!… „Pędzelek”! Łajdaku! Ty słyszysz?! Majora „Łupaszkę” wystawiłeś na pośmiewisko?… Chamie! Ciężko mi za to zapłacisz!!!
Puścił go nagle, chwycił szpicrutę i z rozmachem ciął nią zmartwiałego obserwatora na odlew przez twarz jak szablą[8].

Tak zachowywał się ten krwawy „Łupaszka”, dowódca, za którego jego żołnierze gotowi byli umierać, gdyby tylko tego od nich zażądał.

Od fałszywej historii do political fiction

Tak scharakteryzowane postaci to punkt wyjścia do nakreślenia sylwetek bohaterów fikcyjnych, istniejących tylko w wyobraźni autorów książek z dziedziny, którą dziś określilibyśmy political fiction. Do tej kategorii książek niewątpliwie należy wydana w 1960 r. w nakładzie 20 tys. książka zatytułowana „Rudy” zostawia ślad. Jej autor, bliżej nieznany Władysław Jarnicki, akcję umieścił w latach czterdziestych na terenie powiatu ostrołęckiego (województwo warszawskie) oraz w Warszawie. Opisał w niej działalność nieistniejącej w rzeczywistości Kwatery Głównej Obszaru Wschodniego NSZ. Jej dowódcą był tytułowy „Rudy”, który w końcu okazał się szanowanym w Warszawie lekarzem. Za pomocą przenoszonej w walizce radiostacji kontaktował się z działającym w powiecie ostrołęckim komendantem Obwodu Wschodniego mjr. „Kretem”, który także dysponował radiostacją. „Kretowi” z kolei podlegało kilka band tworzących razem VI Partyzancką Brygadę Wileńską NSZ. Mjr „Kret” jeszcze w 1947 r. przekazywał „Rudemu” przez radiostację raporty oraz otrzymywał z Zachodu drogą lotniczą zrzuty broni. To jedna z najbardziej bzdurnych informacji, na jakie można natknąć się w tego typu literaturze. Oto kim był mjr „Kret”:

Już przed wojną […] był zatrudniony na kierowniczym stanowisku w II Oddziale Sztabu Generalnego, w stopniu kapitana. Jednocześnie pracował, za słone pieniądze, dla wywiadu francuskiego. W ogóle sprawia on wrażenie człowieka bezideowego, zainteresowanego głównie zyskami materialnymi […], ale to raczej tylko powłoka, pod którą krył się typowy faszysta. […] Podczas okupacji został agentem gestapo […]. W 1944 roku […] po zlikwidowaniu oddziału partyzanckiego Armii Ludowej, w porozumieniu z szefem gestapo […] przeszedł na stronę radziecką […] i zgłosił się […] do pracy w milicji […][9].

Obraz ten byłby niepełny, gdyby autor nie wyposażył mjr. „Kreta” we wszelkie cechy tchórza, zgodnie bowiem z obowiązującym schematem ludzie ci byli pozbawieni jakichkolwiek pozytywnych cech. Aresztowani – poniżali się, błagali o litość, chociaż wcześniej litości tej nie mieli dla mordowanych przez siebie niewinnych istot. Taki właśnie był mjr „Kret”.

Ten nieuchwytny, genialnie zręczny, wielbiony przez jednych, przeklinany przez drugich wódz świetnie zorganizowanej bandy, odważny aż do szaleństwa – nie zaciął się w dumnym milczeniu, nie usiłował odebrać sobie życia, nie próbował się nam w żaden sposób przeciwstawiać. Nie, wprost przeciwnie – sypał.
Blady jak śmierć, z obwisłymi policzkami i drgającymi nerwowo dłońmi wydawał nazwiska i miejsca pobytu wszystkich znanych mu członków bandy […].
Drogą radiową skontaktowaliśmy się z sąsiednimi powiatami. Rozpoczęły się masowe aresztowania. Do północy na terenie samej Ostrołęki i jej okolic zatrzymaliśmy ponad trzysta osób […] W Warszawie aresztowano pięć osób, w tym trzy piastujące dość poważne stanowiska w PSL

– opowiadał bohater książki, dzielny funkcjonariusz WUBP w Warszawie, por. Hubert Gren[10]. Podobnie przedstawiano dowódcę mjr. „Kreta”, tytułowego „Rudego”, który przesłuchiwany przez oficerów UB ujawnił swe prawdziwe oblicze pozbawionego skrupułów reakcjonisty:

Majewski milczał chwilę z twarzą zaciętą, złą. Potem zaczął mówić: […] Nienawidzę was, nienawidzę… Nienawidzę tego polskiego skarłowaciałego ludku, głupiego, leniwego i niechlujnego, który chce robić Bóg wie co, choć sam nic nie umie. Nienawidzę waszych ideałów, w które sami nie wierzycie, nienawidzę…[11].

Obaj dowódcy musieli być przedstawieni w takim właśnie świetle, bo przecież skutki ich działalności były straszne. Władysław Jarnicki tak opisywał to, co zobaczyli funkcjonariusze UB na rozbitym przez bandę, zasłanym trupami posterunku milicji gdzieś w powiecie ostrołęckim:

Weszliśmy pospiesznie do aresztu. Oczom naszym ukazał się przerażający widok. Na kratach wisiał, tyłem do nas odwrócony, nagi mężczyzna. Z rozciętego brzucha wypływały na ziemię wnętrzności. W wykrzywionych agonią rysach rozpoznaliśmy twarz starszego referenta Milczarka z powiatowego Urzędu. Zdjęliśmy go ze sznura. Ręce i nogi miał połamane. Na jednym ramieniu, aż po łokieć, widoczne było pasmo skóry zwęglone od przypalania […]. Z podobnym widokiem, z podobną sytuacją stykaliśmy się ostatnio tak często, że zobojętniały nie tylko moje oczy, ale serce i nerwy[12].

Lista zbrodni dokonanych przez bandytów od „Kreta” nie miała końca. Ścigająca ich grupa operacyjna udała się do domu sekretarza partii.

W mieszkaniu zapłakana żona tuliła do siebie dwunastoletnią córkę. Z zeznań jej wynikało, że było tu osiemnastu ludzi w mundurach, z ryngrafami na piersiach […]. Dwóch z nich wpadło do mieszkania i zanim mąż zdążył wystrzelić z pepeszy, powalili go na ziemię i związali […]. Mnie i Kasię bardzo bili – zeznawała dalej kobieta głosem zduszonym od wewnętrznego szlochu – a potem nas obie… – tu uczyniła bezradny gest wskazujący na rozdartą odzież i zmierzwioną pościel. – Błagałam, żeby oszczędzili dziecko, ale wtedy jeden kopnął mnie w brzuch i… chyba zemdlałam […].

W tym czasie na poczcie zeznawała inna kobieta:

[…] Kierownika dobił ten mały. Strzelił w tył głowy. Rzuciłam się na niego. Chciałam mu wyrwać pistolet. Uderzył mnie kolbą w głowę i przewróciłam się na podłogę. Kiedy oprzytomniałam… leżał na mnie i… – zasłoniła twarz dłońmi. Po chwili mówiła dalej.
– Zaczęłam się szamotać. Czuć było od niego wódkę. Drapałam go po twarzy […] Krzyknął. Był wściekły. Uderzył mnie w twarz bagnetem i zawołał: „A masz, ty kurwo ubowska, na pamiątkę po mnie!”[13].

Czarny charakter „Tok” i jego twórca

Kolejnym „szwarccharakterem” powojennych opowieści był fikcyjny „Tok”, zastępca dowódcy bandy działającej w Suwalskiem.

Nikt nie znał jego przeszłości i jego nazwiska. Był rosłym, dobrze zbudowanym mężczyzną około czterdziestki, o ryżych włosach i dziobatej twarzy […], uchodził za mruka. Był to zarazem wyrafinowany i zimny morderca. On zawsze wykonywał wyroki na członkach partii, oficerach Wojska Polskiego, milicjantach. On okrutnie torturował ludzi sprzyjających nowej władzy. Był gotów każdego zabić, wszystko podpalić, ograbić. Baliśmy się go jak ognia, bo kilku naszych – to znaczy bandytów – jakoby podejrzanych o chęć dezercji lub przychylne wyrażanie się o poczynaniach nowej władzy, „Tok” także rozwalił. Czasami po pijanemu „Tok” zaczynał przeklinać nas po niemiecku lub śpiewać hitlerowskie piosenki, co nas także nie dziwiło, bo w bandzie niewiele rzeczy mogło człowieka zadziwić[14]

– zwierzał się autorowi opowiadania, wspominanemu już Aleksandrowi Omiljanowiczowi, nawrócony bandyta.
Kim był „Tok”? Odpowiedzi na to pytanie udzielił powołany do życia przez autora znany działacz partyjny z powiatu, niejaki Ludwik Kowalewski. Przemawiał na wiejskim zebraniu. Podsłuchiwał go wspomniany, nawrócony później, członek „bandy”, który leżał na strychu domu, gdzie odbywało się zebranie. Właśnie przeżywał rozterki duchowe. Coś jednak się w nim zmieniało:

Pierwszy raz słuchałem kogoś, kto reprezentował nową władzę, którą zwalczałem. Nie, to nie znaczy, że ja z nim się zgadzałem. On był działaczem PPR, a ja bandytą, który mógł go w każdej chwili zastrzelić. Ale było coś w jego słowach, w sposobie mówienia, czego nie umiem wytłumaczyć, a co przykuwało moją uwagę.
Widziałem przez szparę, że i chłopi słuchali go coraz uważniej […].
Naraz wstrzymałem oddech. Padały słowa: bandy, podziemie, terror, morderstwa […]. Kowalewski mówił o bezsensowności bratobójczej walki. I naraz padł pseudonim mojego dowódcy – „Toka”. Mówca spytał, czy chłopi wiedzą, kim jest z pochodzenia „Tok”, ten morderca, rabuś, tak zaciekle zwalczający władzę ludową […] – „Tok” nazywa się Otto Wilkuschek, jest volksdeutschem ze wsi Zagórze, przed wojną był w piątej kolumnie hitlerowskiej. Podczas wojny był w jednym z powiatów Białostocczyzny najpierw w Selbstschutzu, a potem Jagdkommandzie, które tropiło partyzantów AK. Brał udział w pacyfikacjach wsi, a między innymi Wólki, gdzie spalono prawie całą wieś i wymordowano jej mieszkańców. Rozstrzeliwał ludzi…
– Nie, to niemożliwe! – pomyślałem sobie. – To propaganda! A więc „Tok” miałby pacyfikować moją wieś…? Może rozstrzelał mojego ojca…?
[…] „Tok” był aresztowany i za zbrodnie wojenne skazany na karę śmierci. Umknął z więzienia, gdzie czekał go stryczek. Trafił do bandy, został dowódcą […]. Starałem się odepchnąć od siebie to, co usłyszałem, że „Tok” to hitlerowski zbir, że w czasie wojny rozstrzeliwał ludzi, palił wsie i moją wieś spalił, tropił partyzantów i być może kiedyś strzelaliśmy do siebie […] Czerw zwątpienia zaczynał mnie drążyć coraz bardziej.
Kowalewski mówił dalej o likwidacji band i podziemia, o tym, co będzie w gminie za rok, dwa, pięć [lat]. I mówił o tym tak prosto, swojsko jak gospodarz, który wie, co gdzie posiać, posadzić, wybudować. Nic chłopom nie obiecywał, a mówił o wspólnej pracy, o ciężkiej drodze, którą trzeba przebyć.
Co działo się ze mną na tym strychu urzędu gminnego? On wierzył w to, co mówił, bo takich rzeczy nie mówi się bez wiary. Coś załamywało się we mnie, synu chłopskim, żołnierzu Września, partyzancie AK, a wtedy bandycie z szajki „Toka”[15].

Albo taki Surowiecki „Szabla”, który przeprowadzał bandycki zwiad w terenie na rozkaz Zygmunta Wasilewskiego „Martina” – dowódcy bandy terrorystyczno-rabunkowej w Augustowskiem. Omiljanowicz uczynił z „Szabli” agenta Abwehry od 1940 r., którego w dowód uznania dla jego pracy skierowano w 1941 r. do szkoły wywiadu i dywersji Abwehry koło Królewca. Następnie „Szabla” wykonywał zadania dywersyjne aż pod Witebskiem na Białorusi, po czym wolą autora powrócił w Augustowskie, gdzie wstąpił w szeregi AK. Oczywiście w 1944 r. podjął walkę z „władzą ludową”. Nadal pracował w wywiadzie, tyle że teraz „celował w zdobywaniu informacji, u kogo można co cenniejszego zrabować, kto jest członkiem PPR, kto mówi pozytywnie o władzy ludowej lub nienawistnie o bandach”.
Jedną z ofiar fikcyjnego „Szabli” był Jan Szostak, według Omiljanowicza żołnierz AK, który po lipcu 1944 r. chciał walczyć z Niemcami, wstąpił więc do ludowego wojska. Ranny, po kilku miesiącach wrócił ze szpitala do domu.

Zza wzgórz zamajaczyły dachy zabudowań Czarnuchy. Pamiętał ostrzeżenie dowódcy jednostki, żeby uważał na siebie, gdyż bandy mordują wracających do domu żołnierzy. Był ojcem siedmiorga dzieci. W myślach widział teraz ich twarze. Zapukał do okna. Skrzypnęły drzwi. Wyjrzała żona.
– Jasiu…
– Ziutka…
Załkali oboje i długo stali przytuleni do siebie na progu chaty. Potem brał kolejno w ramiona dzieci. W domu Jana Szostaka zapanowała wielka radość.
Upłynęły cztery dni i nadeszła noc z 22 na 23 marca 1945 roku. Dzieci już spały, jedynie on z żoną krzątał się po izbie. Wtem usłyszał podejrzany szmer, jak gdyby ktoś skradał się pod ścianami domu […]. Otworzył. Wpadli z krzykiem: Ręce do góry! i przyparli go lufami pistoletów maszynowych do ściany. Szostak poznał Zygmunta Wasilewskiego „Martina”, Mieczysława Surowieckiego „Szablę” i innych […].
– Gdzie syn Czesław? – spytał „Martin”.
– Śpi – odrzekł cicho Szostak.
Ściągnęli chłopca z łóżka i postawili przy ojcu […]. Żona i obudzone dzieci podniosły lament, płacz, prośby […].
– Zygmunt, Mietek, sąsiedzi, wspomnijcie, jak razem w oddziale… Ja akowiec, ja krew za Ojczyznę, za Warszawę, dla kawałka ziemi… – zajęczał Szostak.
– Milcz! – doskoczył do niego „Martin” i uderzył go pięścią w twarz.
– Darujcie! – krzyknęła […] Szostakowa, ale uderzona kolbą rewolweru w twarz, zamilkła. […] – Polacy, bracia, darujcie chociaż Cześkowi, on ma dopiero osiemnaście lat, nie na oczach rodziny! W imię ojca i syna…
Nie dokończył. „Martin” strzelił mu trzy razy w twarz z pistoletu, a „Szabla” do Czesława.
– Rabować, zabierać wszystko, wszystko – krzyknął herszt.
Zgraja rzuciła się do szafy, do schowków. Chociaż w tej chacie nędza szczerzyła zęby z każdego kąta, bandyci zabierali dziecinne ubranka, naczynia kuchenne, pościel, nawet ostatnie podarte pantofle Szostakowej. Surowiecki chciał spalić dom, a w nim wdowę z dziećmi i zamordowanymi, gdyż w hitlerowskim wywiadzie był przyzwyczajony do takiej roboty, powstrzymał go jednak „Martin” i inni. Obawiali się, że łuna pożaru szybko sprowadzi pościg.
U meliniarza w Osowym Grądzie dzielili uczciwie łup z rabunku. Samogonem zapijali udaną akcję, planując następną[16].

Jan Szostak to postać jak najbardziej prawdziwa. Również data jego śmierci jest prawdziwa. Jednak przyczyny śmierci były zgoła inne. W aktach sprawy karnej komendanta okręgu Armii Krajowej Obywatelskiej Białystok, ppłk. Władysława Liniarskiego „Mścisława”, skazanego w 1946 r. na karę śmierci, znajduje się pismo tegoż „Mścisława” z 25 lutego 1945 r. – miesiąc przed opisywanym wydarzeniem – adresowane do inspektora suwalsko-augustowskiego AKO kpt. „Zemsty” z dopiskiem: sprawa pilna. Jest to lista konfidentów Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Augustowie. Wśród 18 nazwisk pod pozycją nr 8 znajduje się następujący zapis: „Szostak Jan – Augustów, zbiera kontyngent machorki – niebezpieczny”. Jest to jedyna osoba, przy której znajduje się na tej liście dopisek „niebezpieczny”. Czy rzeczywiście wcześniej był członkiem AK – niewykluczone, chociaż fakt ten mógł być – jak wiele innych – również zmyślony przez autora w celu wzmocnienia efektu. Jak można się domyślać, wywiad AK zdobył tę listę od swego agenta pracującego w WUBP. W ciągu najbliższych kilku miesięcy jeszcze kilka osób na niej umieszczonych zostało zlikwidowanych przez patrole samoobrony Obwodu WiN Augustów.

Uzbrojeni po zęby

Reakcyjne bandy zawsze opisywano jako bardzo liczne i świetnie uzbrojone. To miało usprawiedliwiać zakres stosowanych przez UB represji i wyolbrzymiać jego dzieło rozbicia faszystowskiej partyzantki, gdy „tak nieliczni dokonali tak wiele”.

Jeszcze w momencie zajmowania stanowiska obserwacyjnego na skraju szosy kapitan Waszkiewicz skłonny był wierzyć, że poddał się naiwnej psychozie […]. Jednak to, co kapitan ujrzał, rozpraszało wszelkie wątpliwości. W niewielkiej odległości przed nim formowała się kolumna jeźdźców. Każdy ruch ludzi biegnących do koni czy zajmujących miejsca w szyku świadczył o rutynie wojskowej i gruntownym przeszkoleniu kawalerzystów.
Waszkiewicz przyłożył lornetkę do oczu. Mieli nowiutkie umundurowanie. Wszyscy w […] ostrogach, przy szablach […]. Na piersiach – pistolety maszynowe sten lub empi. Bardzo dużo niemieckich ręcznych karabinów maszynowych[17].

Dla wyjaśnienia: sten to angielski pistolet maszynowy, będący w 1944 r. w uzbrojeniu oddziałów partyzanckich w południowej oraz południowo-wschodniej Polsce, a także w Warszawie, czyli tam, gdzie docierały dokonywane przez alianckie lotnictwo zrzuty broni. Posiadanie stenów miało sugerować, że oddział ten otrzymywał w 1945 r. i później zrzuty broni, co już samo w sobie było informacją absurdalną. W Białostockie nigdy w czasie okupacji niemieckiej nie dotarł żaden zrzut, było bowiem za daleko od baz alianckich we Włoszech i Anglii. Natomiast empi to niemieckie pistolety maszynowe. Ich posiadanie miało sugerować, że otrzymane zostały od hitlerowców do walki z komunistami, bo przecież AK „stała z bronią u nogi” i „współpracowała z hitlerowcami”. W rzeczywistości nie była to broń pożądana i poszukiwana przez partyzantów, gdyż po prostu brakowało do niej amunicji, chociaż cieszyła się uznaniem wojska Polski Podziemnej jako broń niezawodna.
Nie tylko o tę broń chodziło. Według ówczesnych autorów oddziały partyzanckie mnożyły się jak grzyby po deszczu i były doskonale (czytaj: znacznie lepiej od „ludowego” WP) uzbrojone. Wielokrotnie wielu historyków komunistycznych wspomina o zdobytych moździerzach i działach artyleryjskich. Oddziały takie liczyły też czasami… 600, 800 albo i 1500 bandytów. Papier wszystko potrafił znieść, nawet największą bzdurę[18].

Romantycy z krwi i kości

Z tym ponurym obrazem bandziorów bez czci i honoru, byłych agentów gestapo wydających w ręce hitlerowców najlepszych polskich patriotów, kontrastował wizerunek funkcjonariuszy resortu bezpieczeństwa publicznego, członków partii komunistycznej, żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, milicjantów. Byli to patrioci – ludzie z krwi i kości, może mający wiele ludzkich wad, ale gotowi poświęcić życie w obronie „demokratycznego ustroju Państwa Polskiego”. Nie byli kryształowi, ale przecież walczyli o słuszną sprawę, musieli więc wzbudzać sympatię:

To zadanie może wykonać jedynie Tadeusz Krawczuk […] Nikt inny, tylko on. Gdybyście mu kazali mitycznego Belzebuba przyprowadzić za rogi – uczyniłby to. Jego operacyjne wyczyny graniczą często z szaleństwem. Zawsze ociera się o śmierć […] – reklamował podwładnego szef Wydziału do spraw Zwalczania Bandytyzmu [WUBP w Białymstoku].

Tadeusz Krawczuk miał

młodzieńczą, urodziwą sylwetkę […]. Smukła postawa, śniada twarz, czarne, kędzierzawe włosy, przenikliwy wzrok. Pierś jego zdobiły baretki odznaczeń i gwiazdki za odniesione rany […].
– Podobno lubicie wypić i porozrabiać? – zmienił temat szef [WUBP w Białymstoku, towarzysz mjr Szysz].
– Bywa, towarzyszu majorze.
– Jak to bywa…? – major Szysz uniósł brwi.
– Front, przeżycia, młodo się przyzwyczaiłem do kieliszka […] Teraz także o kulę nietrudno. Czasem więc człowiek się zapomni…
– Już lepiej niech tego „czasami” i tego „zapomni się” nie będzie – odrzekł z naciskiem szef[19]

– jednym słowem, ludzki człek był ten mjr Szysz.
Po przesłuchaniu groźnego bandyty oficer śledczy UB natychmiast staje się romantyczny. Okazuje się, że żywi głębokie uczucia miłości i oddania, i to nie do partii komunistycznej, a do najzwyklejszej kobiety, chociaż może nie była ona taka zwykła, skoro wybrał ją funkcjonariusz bezpieczeństwa:

Gdy tego dnia wrześniowego wychodziłem z Wojewódzkiego Urzędu [Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie], myślałem tylko o Teresie. […] Szedłem wolno Targową, przedłużając chwile po raz pierwszy radosnej tęsknoty. Po drodze minąłem kwiaciarnię. No tak, że też wcześniej o tym nie pomyślałem. Po chwili trochę wstydliwie niosłem w dłoni wiązankę róż […]. Moje pierwsze kwiaty dla niej […] Idąc za nią przez mały przedpokój, ogarnąłem spojrzeniem zgrabną, bardzo kobiecą sylwetkę. Więc jednak jest, istnieje? Krótka, urlopowa miłość nie była snem? Teresa jest – żywa, prawdziwa, to nie papierowa postać z przeczytanej powieści? […]

Funkcjonariusz umie też kochać:

Światło nocnej lampki padało z boku na Teresę. Wpatrzyłem się w drogą mi twarz, w połyskliwe oczy, w wilgotne, nieco za pełne usta… […] Dwoje ramion, miękko oplecionych wokół mojej szyi, pocałunki i bezładnie szeptane, kochane słowa…[20].

Jak widać, byli to ludzie z krwi i kości, jak każdy z nas.

„Otumanione” społeczeństwo

Oczywiście opis sytuacji byłby niepełny, gdybyśmy pominęli społeczeństwo. Zgodnie z obecnymi w każdej książce z tego okresu tezami propagandy komunistycznej, ludność początkowo była otumaniona przez reakcję, ale po jakimś czasie, po ujrzeniu rzeczywistych, jak najbardziej uczciwych intencji nowej władzy, przestawała popierać bandy, udzielając całkowitego poparcia PPR. Ale na początku ciemnych chłopów trzeba było uświadomić, co nie było łatwe. Przekonał się o tym dowódca batalionu KBW kpt. Waszkiewicz, którego oddział rozlokowany gdzieś w województwie białostockim, był samotną wyspą „w morzu band i siepaczy”[21].
„Jedni chcą sprzedać Polskę na zachód, drudzy na wschód. I o to się rżną! I o to niewinna polska krew się leje” – wyjaśnił zniechęcony gospodarz, u którego zatrzymał się kpt. Waszkiewicz. Widząc wahanie się chłopa, ośmielony kapitan KBW poczuł chęć spełnienia misji nawrócenia niewiernego:

Czy zastanawiał się pan nad niektórymi drobnostkami? Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego każe rozdać ziemię obszarniczą chłopom. Jeżeli chłop otrzyma ziemię, to największe z tego korzyści będzie miał kto? Sowieci, nieprawdaż? Dalej: jeśli w Polsce zostaną przywrócone wszystkie swobody demokratyczne, jak zapowiada PKWN, jeśli panować będzie wolność organizacji politycznych, zawodowych, prasy, sumienia i tak dalej – to, rzecz jasna, również najwięcej z tego skorzystają Sowieci. Czyż nie tak? W tej chwili przeprowadza się reformę rolną. Chłop dostaje ziemię, staje się jej prawowitym gospodarzem […] Są to fakty spotykane na co dzień. A robi się to dlatego przede wszystkim, żeby Polskę sprzedać Rosji. Nie? Nie wiem, czy zauważa pan te drobnostki. Czy jest pan zupełnie pewny, że to wszystko to forma sprzedaży Polski Sowietom? […] – Puste słowa i nic więcej – odrzekł po namyśle Bachra.
– […] Wobec tego niech pan będzie łaskaw wskazać mi jakikolwiek dokument tego drugiego rządu, tego, co to chce Polskę sprzedać na zachód, który by zawierał taki bogaty program polityczno-społeczny czy gospodarczy! Dobra! Połowę tego programu!
Waszkiewicz przyjrzał się uważnie swojemu rozmówcy […] i nagle zrozumiał, że wszystko, co tu zostało powiedziane, trafiło w próżnię […][22].

Jak widać, by uprawdopodobnić ten czarny obraz podziemia, autorzy przytoczonych słów gotowi byli przyznać, że „bandytów” popierała część społeczeństwa. Oczywiście ludzie ci mogli znaleźć się wśród popierających „bandę” tylko w wyniku otumanienia przez „reakcyjną propagandę”, jednak gdy tylko uzyskali możliwość poznania prawdy z ust przedstawicieli najlepszego ustroju, natychmiast przechodzili na stronę komunistów.

„Czarna legenda” dzisiaj

Czy „czarna legenda” powojennego podziemia niepodległościowego jest jeszcze żywa? Jestem przekonany, że tak. Mimo upływu wielu lat od chwili odzyskania niepodległości, podręczniki szkolne nadal nie zawierają niemal żadnych informacji o bohaterach walk z sowieckim okupantem i ludźmi tworzącymi struktury komunistycznej władzy. Szkoły nie noszą imion bohaterskich żołnierzy WiN i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, a takich wówczas nie brakowało. Nowym ulicom w miastach nie nadaje się ich nazwisk, przeciwnie: próby przywracania żołnierzy powojennego podziemia społecznej pamięci spotykają się z gwałtownymi atakami, tak jak miało to miejsce wielokrotnie nawet w polskim parlamencie.
I nie może to dziwić, skoro sam Jacek Kuroń, jeden z najbardziej znanych w PRL opozycjonistów, człowiek o niewątpliwych zasługach w rozmontowaniu systemu komunistycznego, mógł w wolnej Polsce napisać takie słowa o podhalańskim bohaterze „Ogniu”:

najpierw należał do AK, potem założył własną bandę. […] Niesłychanie długo terroryzował Podhale. Otóż „Ogniowi” co pewien czas podobała się jakaś dziewczyna, więc brał z nią ślub. Czy zawierał małżeństwa w kościele, pod bronią, czy zmuszając księży do udzielania mu kolejnych ślubów, czy obywał się bez kościoła, nieważne, fakt, że wesela robił najhuczniejsze na świecie. Przy tej okazji rozwalał czerwonych i Żydów. Właśnie w Rabce odbywał się taki ślub. „Ogień” naprzód wydał wódę, potem kazał wypuścić ją w rynsztoki, podpalił gorzelnię i w świetle pożaru pędził w olbrzymim kuligu z tą swoją nowo poślubioną żoną[23].

Swą opinię o powojennym podziemiu niepodległościowym Kuroń podtrzymał w następnych publikacjach. W 1998 r. przedstawił następującą analizę sytuacji w konspiracji:

W 1945 r. oddziały partyzanckie […] bały się, że zostaną wykryte i rozbite przez Sowietów. Więc rabowano chłopów. Ruszył proces wyradzania się partyzantki w bandytyzm. Od chwili rozwiązania AK [czyli od stycznia 1945 r.] coraz trudniej było odróżnić bandę rabunkową od grupy niepodległościowej[24].

I dziś w niektórych polskich środowiskach, także uniwersyteckich, historycy, którzy uczciwie zajmują się historią antykomunistycznego podziemia, są oskarżani o stronniczość przez strojących się w piórka „niezależnych naukowców” – funkcjonariuszy dawnego aparatu propagandy czy zgoła bezpieczeństwa. I nie jest jeszcze najgorzej, jeśli bohaterowie powojennego podziemia niepodległościowego mogą liczyć na uznanie ich racji za równoważne z racjami „drugiej strony”. Często jednak nawet takiej szansy nie mają.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że „czarna legenda” powojennego podziemia niepodległościowego trwa nadal.

Przedruk z „Biuletynu Instytutu Pamięci Narodowej”, nr 5(28), maj 2003, str. 61-72.


Przypisy

[1] Popularna w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych seria Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej, format kieszonkowy, objętość około 60 stron. Książeczki sprzedawane były w kioskach „Ruchu”, napisane językiem zrozumiałym nawet dla osób niewykształconych.

[2] N. Z. Pick, Sztylet „Burego”, Warszawa 1965.

[3] Ludzie bezpieki w walce z narodem i Kościołem, oprac. M. Piotrowski, Lublin 2000, s. 717.

[4] A. Omiljanowicz, Tropiąc cienie, Warszawa 1975, s. 281.

[5] F. Sikorski, Ryngraf z trupią czaszką, Warszawa 1973, s. 18-19.

[6] „Kedyw” – Kierownictwo Dywersji, pion Armii Krajowej przeznaczony do prowadzenia akcji bojowych i dywersyjnych. Niewielkie, wyszkolone grupy sabotażowe dokonywały akcji na liniach kolejowych i w zakładach przemysłu zbrojeniowego pracujących na potrzeby hitlerowskich Niemiec.

[7] F. Sikorski, op. cit., s. 20. Organizacja „Miecz i Pług” nie działała na tych terenach. Prawdopodobnie autor liczył na to, że niezorientowani czytelnicy łatwiej uwierzą tym propagandowym zabiegom oczerniającym „Huzara” i żołnierzy AK w ogóle.

[8] N. Z. Pick, op. cit., s. 9.

[9] W. Jarnicki, „Rudy” zostawia ślad, Warszawa 1960, s. 111.

[10] Ibidem, s. 106-107.

[11] Ibidem, s. 192.

[12] Ibidem, s. 7.

[13] Ibidem, s. 34.

[14] A. Omiljanowicz, op. cit., s. 281-282.

[15] Ibidem, s. 308-311. Epilog opowieści: partyzant zabił „Toka” i zgłosił się do Kowalewskiego z dokumentami „bandy”. UB wspaniałomyślnie nie aresztowało go i były bandyta – dzięki pomocy partii komunistycznej – mógł wrócić do uczciwego życia, żyjąc długo i szczęśliwie.

[16] Ibidem, s. 243-247.

[17] N. Z. Pick, op. cit., s. 6-7.

[18] Legendy dotyczące posiadania przez oddziały partyzanckie dział brały się często z faktu używania przez nie pancerfaustów bądź „garłaczy”. Te ostatnie to specjalne nasadki na lufy karabinów umożliwiające wystrzeliwanie granatów na dużą odległość. Użycie tej broni bardzo często powodowało pojawienie się w raportach UBP informacji o uzbrojeniu oddziału leśnego w działa. Zdarzyło się też kilkakrotnie, że w czasie akcji oddział zdobył działo artyleryjskie, zwykle jednak porzucano je, gdyż nie dysponowano odpowiednim transportem i zapasem amunicji.

[19] A. Omiljanowicz, op. cit., s. 286-287.

[20]. W. Jarnicki, op. cit., s. 28, 112.

[21]. N. Z. Pick, op. cit., s. 13.

[22] Ibidem, s. 21-22.

[23] J. Kuroń, Wiara i wina, Warszawa 1990, s. 247.

[24] Idem, PRL dla początkujących, Warszawa 1998, s. 13, cyt. za: Żołnierze wyklęci. Antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 roku, wybór i oprac. G. Wąsowski, L. Żebrowski, Warszawa 1999, s. 13.