Niemiecka zbrodnia w Borowie nad Wisłą

Artykuły i opracowania

Adam Kruczek

W czasie jednej akcji pacyfikacyjnej rozpoczętej 2 lutego 1944 r. w Borowie i okolicznych wioskach, które stanowiły bazę Narodowych Sił Zbrojnych, Niemcy wymordowali ok. 1300 osób. Była to jedna z najbardziej bestialskich akcji przeciwko wiejskiej ludności polskiej w czasie całej okupacji hitlerowskiej, porównywalna z największymi rzeziami ukraińskimi na Kresach. Do dziś nie wiadomo, dlaczego Niemcy dokonali tak potwornej zbrodni. Po tzw. wyzwoleniu mieszkańcy okolic Borowa z powodu swych narodowych sympatii byli stale nękani przez NKWD i UB, a bohaterski proboszcz miejscowej parafii ks. Władysław Stańczak wraz z innymi żołnierzami NSZ trafił nawet do komunistycznego więzienia. Pomnik na zbiorowej mogile ofiar borowskiej tragedii mógł zostać odsłonięty dopiero 1 października 1989 r.

Stolica narodowców

– Borów to była nasza stolica – mówi z sentymentem dr Bohdan Szucki, prezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. – Cały ten teren był naturalnym zapleczem narodowej partyzantki.

W Borowie i okolicach zlokalizowana była centrala 1. Pułku Legii Nadwiślańskiej Ziemi Lubelskiej, tzw. Kretowisko. Pułk powstał 14 listopada 1943 r. Towarzyszyła temu wydarzeniu podniosła religijna uroczystość. Ołtarz polowy stanął w lesie za borowskim młynem. W Mszy św., podczas której poświęcono pułkowy sztandar z Matką Bożą Częstochowską, orłem i napisem „Bóg, Honor, Ojczyzna”, uczestniczyli trzej kapłani – ks. Stanisław Skulimowski, borowski proboszcz, ks. Władysław Stańczak, administrator parafii, i ks. Lądowicz z Antoniowa. Wokół ołtarza stali partyzanci oddziałów „Sępa”, „Znicza”, „Cichego”, Ojca Jana”, „Kawalerii Zawichoskiej”, „Dymszy”, żołnierze placówki Armii Krajowej z Borowa i okoliczna ludność.

Choć zgrupowanie NSZ dominowało w tej części powiatu kraśnickiego, dysponowało dobrym uzbrojeniem i wyszkolonymi żołnierzami, to jednak nie zdołało obronić „swoich” wiosek. Niemcy użyli do pacyfikacji Borowa zbyt wielkich sił, a ponadto zaatakowali zimą, gdy dowódca NSZ rotmistrz Leonard Szczęsny Zub-Zdanowicz „Ząb”, cichociemny, rozformował swoje oddziały, pozostawiając jedynie 50-osobową grupę.

Wobec przeważających kilkanaście razy sił wroga „Ząb” zdecydował się na wycofanie oddziału do lasu. Wraz z nim schroniło się tam ok. 200 mieszkańców Borowa.

Po latach, w 1947 r., w Anglii Zub-Zdanowicz został nawet oskarżony o to, „że nie wyczerpawszy stojących do jego dyspozycji środków obrony, opuścił wieś…”. Sprawę rozpoznawał 2. Sąd Polowy przy Polskim Korpusie Przysposobienia i Rozmieszczenia. Dochodzenie umorzono wobec stwierdzenia oczywistej dysproporcji sił polskich i niemieckich.

Niemcy zaangażowali w akcję pacyfikacyjną Borowa i okolic ogromne siły. Cały rejon został nad ranem otoczony pierścieniem wojska. W akcji wzięło udział kilka tysięcy żołnierzy Wehrmachtu, żandarmerii, jednostek SS, własowców wspomaganych artylerią, lotnictwem, czołgami i wozami pancernymi. Na dzień przed akcją przeprowadzono rozpoznanie lotnicze.

Do dziś wśród historyków i kombatantów nie ma zgodności co do przyczyn przeprowadzenia przez Niemców tak krwawej pacyfikacji. Mówi się o rutynowym „czyszczeniu” przedpola cofającego się frontu, o represji za zwłokę w dostawie tzw. kontyngentu, o reakcji na partyzanckie akcje dywersyjne, o ucieczce z oddziału NSZ dwóch szpiegów, z których jeden, niejaki Wilenko, widziany był w czasie pacyfikacji Borowa, o donosie złożonym przez komunistów. Jednak brak jest jednoznacznych dowodów potwierdzających którąkolwiek z tych hipotez. Żadna z nich nie tłumaczy też do końca tak niespotykanych rozmiarów zbrodni.

Nie opuściła zmarłych

Honorata Kozłowska doskonale pamięta wydarzenia z 2 lutego 1944 r. Mieszkała wówczas w Borowie. Straciła matkę, babcię, dziadka i czworo innych członków rodziny.

– Było to w święto Matki Bożej Gromnicznej – wspomina ze łzami w oczach. – Rano, o godz. 9.00, byłam w kościele na Mszy św. z babcią i 14-letnim bratem, który służył do Mszy św.

O hitlerowcach otaczających wieś ludzie w kościele dowiedzieli się od ks. Władysława Stańczaka, który zawrócił z drogi do Wólki Szczeckiej, gdzie jechał z wizytą duszpasterską.

Pani Honorata pamięta, że w kościele wybuchła panika. Ludzie uciekali w popłochu, choć ksiądz ostrzegał, żeby zachowali spokój.

– Mój brat uciekł wtedy w komeżce z kościoła aż na drugi brzeg Wisły. Przeżył, ale spotkaliśmy się dopiero po trzech tygodniach – opowiada.

Jej babcia, Barbara Pietruszka, wyszła z kościoła jako ostatnia. Nie spieszyła się, zdążyła jeszcze pożegnać ołtarz. Tylko ksiądz został w środku. Gdy opuściły kościół, w Borowie roiło się już od Niemców. W kluczowych punktach wsi stali jeden koło drugiego, ale jeszcze nie strzelali.

– Widziałam ich dokładnie, bo mieszkaliśmy tuż przy lesie i wracając z kościoła, trzeba było przejść przez całą wieś – mówi pani Honorata.

Babcia odprowadziła ją do furtki, ale nie chciała wejść do środka.

– Pójdę powiedzieć swoim na Łążku, że tu, w Borowie, są Niemcy – powiedziała. I poszła.

W domu była tylko mama pani Honoraty, Józefa Delekta. Ojciec przebywał w tym czasie z partyzantami w lesie.

– Naraz przed dom podjechali żandarmi i zabrali mamę na ciężarówkę. Okazało się, że zawieźli ją na Zamek do Lublina i po tygodniu rozstrzelali. A zabudowania wszystkie spalili – opowiada Honorata Kozłowska. Jest przekonana, że Niemcy musieli dobrze wiedzieć o tym, że w ich domu mieściła się partyzancka apteka i przyjmował lekarz Ludger Zarychta. – Mnie udało się przeżyć, ale przez dwie noce przerażona, o chłodzie i głodzie, koczowałam w lesie. Widziałam pożary, słyszałam krzyki ludzi.

Tymczasem babcię pani Honoraty czekał w Łążku przerażający widok. Na placu przed domem leżeli zastrzeleni jej mąż Adam, syn Józef z żoną i dwojgiem dzieci na ręku.

– Później rodzina chciała zabrać babcię do siebie, ale ona się uparła i postanowiła nie opuszczać zmarłych. Po tygodniu zastrzelili ją przejeżdżający żandarmi – mówi Honorata Kozłowska. – Widzi pan, jaki to dziwny zbieg okoliczności. Moją mamę Niemcy zabili po 7 dniach cierpień na Zamku w Lublinie, a babcię tego samego dnia tu, na miejscu, w Łążku.

Tego nie da się opowiedzieć

W tym samym Łążku prawdziwą gehennę przeżyła pani Stanisława Ziółkowska z rodzeństwem.

– Gdy pojawili się Niemcy, mama nam powiedziała: „Wy idźcie do lasu, a ja będę wszystko ratować”. Była sama, bo ojca i starszego brata Niemcy zabrali wcześniej na roboty do Rzeszy – tłumaczy pani Stanisława.

Miała wtedy 14 lat i była najstarsza z piątki dzieci. Najmłodsza siostra miała 6 miesięcy, jeden brat 3 lata, drugi 5, a trzeci – 10 lat.

– Szliśmy w stronę takiego rozdołu, a tu zaczęła się straszna strzelanina – opowiada. – Patrzę, pali się. Wzięłam jednego brata na jedną rękę, siostrę na drugą, resztę braci obok i uciekamy. Naraz ktoś w mundurze – ale to nie był Niemiec, tylko chyba Czech – zawrócił nas z drogi i zaprowadził do okopu w lesie koło kościoła. Przykazał, żebyśmy nie wychodzili, bo nas Niemcy pozabijają.

Jednak Niemcy odkryli ich kryjówkę.

– Przyszło ich chyba pięciu, esesmani, pamiętam te trupie czaszki. Jeden z nich ze śmiechem przewrócił mnie kopniakiem na ziemię. „Bandit” – mówi i sięga po pistolet. Zaczęłam go błagać, żeby nie strzelał. Ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Życie zawdzięczamy temu, co nas przyprowadził. Miałam ze sobą list od ojca z Niemiec i ten Czech pokazał esesmanom niemiecki adres, coś im tam powiedział. To nas uratowało.

Sparaliżowane strachem dzieci przez dwa dni nie wychodziły z okopu. Wieś była spalona. Ich dom również. Wszędzie poniewierały się ludzkie ciała. Napotkani ludzie poradzili dzieciom, żeby nie kręciły się po wsi, bo Niemcy jeszcze tu wrócą. Znalezionym wozem zaprzężonym w konia, którego właściciel zginął, dotarli w nocy do wujka mieszkającego w Nowinach nad Sanem. Przygarnął ich na prawie dwa lata.

Kilka dni po pacyfikacji Borowa złapał tęgi mróz, a całą okolicę pokryła gruba warstwa śniegu.

– Szukaliśmy mamusi, ale pod śniegiem nie mogliśmy znaleźć – mówi pani Stanisława. – Dopiero gdy na wiosnę śniegi zeszły i odtajało, razem z wujkiem odszukaliśmy mamę i pochowaliśmy ją. Mama cała się spaliła. Poznałam ją po drucianej spince, którą nosiła we włosach.

Świadectwo polskiego męczeństwa

Pani Stanisława Szymańska, z domu Miałkowska, mieszkała w Borowie, na Gąsiorach, przy samym lesie. Przeżyła masakrę, uciekając z dziećmi na rękach wpław przez rzekę Sannę. Mokra ukryła się w ziemniaczanym dole. Później udało jej się dotrzeć do sąsiedniej wioski.

Nie udało się przeżyć matce i siostrze pani Szymańskiej. – Zabiło je wojsko, co szło od Kosina – twierdzi kobieta. – Nie dość, że do nich strzelali, to jeszcze bagnetem pokłuli, a potem czymś oblali i podpalili.

23 lutego 1944 r. Józef Poray-Wybranowski, wycofując się z gajówki pod Borowem zaatakowanej przez Niemców – zginęło tam 10 żołnierzy NSZ – przechodził przez Borów w okolicy Gąsiorów. Choć niedawno wrócił z obozu w Treblince, to, co zobaczył, wstrząsnęło nim.

„Ani jeden dom czy budynek gospodarski nie uratował się od pożogi” – napisał we wspomnieniach. „Widok był wprost okropny. Wszędzie walające się trupy ludzkie i bydlęce, przeważnie popalone, i ustawicznie wiszący nad tym pogorzeliskiem straszliwy zapach spalonego mięsa, tak bardzo mi znajomy z obozu zniszczenia w Treblince… Chciałem co prędzej przejść przez to świadectwo polskiego męczeństwa…”.

„Reakcyjne” wsie

W czasie pacyfikacji Borowa, Karasiówki, Łążka, Łążka Chwałowskiego, Łążka Zaklikowskiego, Szczecyna i Wólki Szczeckiej hitlerowcy zamordowali ok. 1300 osób, w tym co najmniej 300 dzieci i proboszcza parafii w Borowie ks. kpt. Stanisława Skulimowskiego.

Tragedia Borowa została przyjęta z satysfakcją przez partyzantkę komunistyczną. „Grupy i wsie reakcyjne otrzymały poważne ciosy od Niemców” – pisał w meldunku z 1 marca 1944 r. Mieczysław Moczar.

Jak twierdzi historyk Marek Chodakiewicz, „pacyfikacja Borowa i okolic była przede wszystkim na rękę komunistom”. Choć wrogość NSZ i ugrupowań komunistycznych była faktem powszechnie znanym, to jednak Zub-Zdanowicz stanowczo odmawiał współpracy z Niemcami w zwalczaniu zgrupowań komunistycznych. Tymczasem istnieje wiele poszlak wskazujących właśnie na komunistyczną inspirację zbrodni w Borowie. Tak uważa np. wachmistrz Edward Bryczek „Ostoja”, żołnierz Batalionów Chłopskich, który twierdzi, że pacyfikację przeprowadzono na podstawie komunistycznego donosu do Niemców na NSZ. Donos ten miał widzieć na własne oczy jeden z wywiadowców BCh na posterunku policji granatowej w Kraśniku. Zresztą przypadki denuncjowania przez komunistów członków podziemia niepodległościowego hitlerowskim władzom ujawniano też w innych rejonach Lubelszczyzny. Na przykład w Lubartowie przy zabitym komuniście znaleziono listę członków AK adresowaną do gestapo.

Opinia o „reakcyjności” wiosek w okolicach Borowa przetrwała do czasów PRL. Komuniści nie zapomnieli walk z partyzantką NSZ. Przez lata śledzono i wyłapywano ludzi związanych w czasie wojny z podziemiem narodowym. Jeden z takich procesów odbył się w 1953 r., a wśród skazanych znaleźli się żołnierze NSZ ze zgrupowania „Zęba” – m.in. Kazimierz Wybranowski „Kret”, Leon Cybulski „Znicz”, Ryszard Ławruszczuk „Zagłoba”, Jan Wtykło „Wojna”, a także ks. Władysław Stańczak, kapłan, który przeżył pacyfikację Borowa. Księdza skazano na 6 lat więzienia.

Informacji o zbrodni w Borowie próżno szukać w podręcznikach historii. – Ta zmowa milczenia nad tragedią Borowa i okolic w okresie komunizmu jest wielce wymowna – uważa dr Bohdan Szucki. – Przeczyła lansowanej przez lata tezie, że NSZ współpracowały z Niemcami. Zresztą zapewne komunistyczne władze uważały, że i tak ci, którzy zginęli, byliby w PRL obywatelami trzeciej kategorii, więc nie było kogo wspominać czy żałować. A może jeszcze ktoś zacząłby dochodzić, dlaczego spacyfikowano wsie sprzyjające poglądom narodowym, a nie ruszono pobliskich wsi komunistycznych…


Przedruk z „Naszego Dziennika”, nr 51(1850), 1 marca 2004.